poniedziałek, 26 sierpnia 2013

Tak wiele się działo, że aż zapomniałam o tym opowiedzieć! :D

Witajcie znowu! :D Wracamy po raz kolejny, bo jak sama Gosia mi powiedziała - nie możemy pozwolić temu blogowi na taką śmierć! Sama za nic bym się nie zebrała do napisania tej notki, ale zostałam do tego zapędzona i dopiero teraz zauważyłam jak wiele mogę opowiedzieć!

Otóż te wspaniałe wakacje rozpoczęły się od wyprawy do Ergo Areny. O tym pisała Gosia.
To była niedziela. 30 czerwca. W chwili, gdy ja jechałam na LŚ do Gdańska, wolontariusze już byli w Starych Jabłonkach. Turniej miał rozpocząć się następnego dnia, więc trzeba było wszystko dopiąć na ostatni guzik :) Nie myślcie, że odpuściłam te Mistrzostwa Świata - po prostu dołączyłam do ekipy dzień później! Z Gdańska wróciłam po 2 w nocy, zasnęłam chwilę przed 3, a już o godzinie 5 zaliczyłam pobudkę, żeby dostać się do Ostródy, gdzie dołączyłam do wolontariatu :) Chwilę przed 7 zameldowałam się na miejscu, wskoczyłam w nasz roboczy strój i byłam gotowa do pracy :D Ledwo żyłam, szczerze to nie wiem jak tam dotarłam, i nie wiem jak przeżyłam pełen emocji i pracy pierwszy dzień. Już na wstępie okazało się, że pracy nie będzie mniej niż rok wcześniej, a może nawet będzie tego więcej - wiadomo, większe wymagania, w końcu to MŚ :) Moja subiektywna opinia jest taka, że w tym roku było dużo więcej obowiązków, być może dlatego, że ranga imprezy była wyższa, ale i ja zaliczyłam mały "awans" z boiska nr 3 na 2. Nawet na WT na dwójce było więcej pracy, więc na MŚ musiało być podobnie. Nie wiem na ile zainteresowani jesteście, ale przedstawię Wam NAJWAŻNIEJSZE dla mnie momenty. Te, które mnie zaskoczyły, rozśmieszyły albo obudziły ducha kibica!


MECZ NA WODZIE... Matko kochana, co to było :D Słuchajcie, takiego zaskoku to ja dawno nie przeżyłam. Razem z moją koleżanką Asią skończyłyśmy swój mecz i miałyśmy przerwę, której przeznaczenie było jasne - odpoczynek. Ledwo siadłyśmy, a tu nagle wpada jeden z court managerów i mówi: "Brakuje nam dwóch chłopaków, do podawania piłek na wodzie... WY, CHODŹCIE! SZYBKO!". LOL, CO?! What, że ja?! Pierwszy mecz w historii na wodzie, prezes Przedpełski i spółka... I woda. Boże, woda! :D Przecież nie umiem pływać, zresztą moja koleżanka też! :D Totalnie nieogarniętę biegniemy na motorówkę, po drodze okazało się, ze rozpruła mi się czapka, i musiałam pożyczać od koleżanki. Na boisko płynął z nami również wiewiór, było bardzo wesoło, chociaż serce omal mi nie wyskoczyło z piersi, gdy zaczęli nas wkręcać (czy aby na pewno?), że będziemy wyławiać piłki z wody. Gdy postawiłam stopę na piasku, okazało się, ze nie ma się czego bać, bo konstrukcja ani drgnie, a piłki były bardzo grzeczne i wypadły poza boisko zaledwie 2-3 razy. Jedynym problemem byli pływający za mną fotografowie, którzy krzyczeli, żebym się przesunęła w lewo, a potem dla odmiany w drugie lewo... (czemu nie w prawo? :<) Aha, no i mój telefon, którego nie wyłączyłam, i w pośpiechu musiałam się z nim uporać - był to mały problem. :D No, mecz skończył się w samą porę, bo nad Starymi Jabłonkami zebrały się czarne chmury, a wraz z postawieniem nogi na lądzie zaczęło grzmieć (nie żebym bała się burzy, czy coś...), wraz z Asią zaliczyłyśmy sprint na naszą dwójkę, gdzie miałyśmy podawać mecz... I to nie byle jaki...

...W STRUGACH DESZCZU... Wszystko było okej - do czasu :D Grała para z USA i Czech (tak mi się wydaje, czas niestety już trochę wymazał mi takie szczegóły z pamięci). Podawanie piłek w deszczu, a nawet w trakcie burzy to nie jest nowość, ale w momencie, gdy po boisku latają gałęzie, to chyba nie wszystko jest na miejscu. :D Mecz, owszem, mógłby być przerwany, ale jedna z drużyn zaparła się, że będzie grać i tak jakby postałyśmy sobie kolejne 15 minut... Pierwsze 5 to były mokre spodenki, po 10 minutach mokre WSZYSTKO! Kiedy żaden normalny człowiek nie był w stanie grać - mecz został przerwany. UF, UF, UF! Teraz biegiem do namiotu spikera, który już niestety po paru piłkach został odcięty od prądu. Okazało się, ze deszcz nie ustaje, nie jest ani odrobinę lżejszy, dlatego pobiegliśmy do hangaru i tam skryliśmy się przed urwaniem chmury. Po jakimś czasie mecz został wznowiony, a my (wciąż mokre) dalej podawałyśmy. A przed meczem musieliśmy pozbierać z boiska liście, maleńkie gałązki i szyszki. Za co nawet jedna z Amerykanek podziękowała z bardzo współczującą miną :) Jak dla mnie super przygoda :D JA CHCĘ JESZCZE RAZ!



POLSKIE MECZE... Niby boisko nr 2, a spójrzcie tylko-  ile kibiców i emocji!

W takich momentach nie myślałam, że mam dość i jestem zmęczona. Wtedy można stać bez końca, najważniejsze, żeby NASI wygrali. Niesamowite jest, gdy wszyscy na trybunach i na boisku czują, jakby mieli w życiu tylko jeden cel - kibicowanie. :) Dla takich momentów się żyje.


KOT CZY NIE KOT... Jak część z Was wie - skoczkowie również mieli swój moment w SJ. Jakież było moje zdziwienie, gdy wyszłam z hangaru i omal nie wpadłam na gościa ubranego w ubrania 4F, od razu myślałam, że to Kot, ale jakoś bardzo pewna nie byłam :D Okulary przeciwsłoneczne trochę mnie zbiły z tropu :D Potem szłyśmy na obiad pod górkę (kto choć raz pod nią szedł, ten wie...) i wtedy z naprzeciwka szła już cała zgraja skoczków.

TOP OD AMERYKANKI I BRAZYLIJKI... Żółty top od Barbary Seixas nie ma dużej historii, po prostu go od niej dostałam (pozdrawiam Witka, który go nie dostał!), ale ten od April Ross... Po meczu April na dwójce podeszłam do niej i spytałam o top, a ona niestety nie mogła mi go dać, bo już komuś obiecała, ale powiedziała, że następnego dnia po meczu może mi dać. No to ok, idę sobie pod główny kort, podchodzę do niej po meczu, a ona do mnie, że ZAPOMNIAŁA :D I, że mam przyjść po meczu o 3. miejsce. I wtedy już pamiętała, i mimo przegranego meczu była bardzo miła, nawet zamieniłam z nią parę zdań :D

OSTATNI MECZ NA DWÓJCE... Nigdy go nie zapomnę. Pedro/Bruno grali przeciw parze z Holandii Brouwer/Meeuwsen. I to właśnie Holendrzy po zaciętym meczu wygrali 2:1 (21:17,19:21, 21:19). Tak strasznie się cieszę, że podawałam piłki na tym meczu. To był tak nieziemski mecz, tak niesamowity poziom... I właśnie wtedy zaczęłam kibicować Holendrom, żeby tylko wygrali te MŚ. Na szczęście tak się właśnie stało! :)

Kurczę, co takiego jest w tej siatkówce, że pomimo dość ciężkiego, pełnego pracy tygodnia - ja wciąż chcę tam wracać! Nic nie pobije tych momentów, gdy czuje się te wszystkie wydarzenia na własnej skórze... I znowu powtarzam - mam nadzieję, że znowu będę miała okazję podawać tam piłki! Tak pracować, to ja mogę! :D
Załączam parę zdjęć, enjoy!

Przerażone my płyniemy na boisko :D

Teraz wyobraźcie sobie minę mojej mamy, gdy zobaczyła niepływającą córkę, na pływającym boisku. Na telebimie: JA i, taki tam, p. Przedpełski :D

Tak bardzo mokre, po ogromnej ulewie :)

Z Summer Ross (nie jest spokrewniona z April).

Na głównym ;)

:)

Chwile odpoczynku w naszym "pomieszczeniu klimatyzowanym" :D

Jeden z pokazowych meczów, w tym grali m.in. Paweł Papke i Sebastian Świderski.

Mecz skoczków.

Miejmy nadzieję, że za rok znowu będę mogła tutaj coś nabazgrać o Starych Jabłonkach. :D

Ej, i wiecie co jeszcze mi zostało z Jabłonek, oprócz wspomnień? Opalenizna na łydkach (hm, a może nawet lekkie spalenie), bardzo śmieszna, bo podawaliśmy w butach i... tak jakby się nieregularnie opaliłam, zresztą nie tylko ja :D

Albo skoro się tak rozpisałam, to znajcie moje dobre serce, i macie taką nutkę ze Starych Jabłonek!


A tu macie coś, co dla mnie było super hiteeem :D

I dla odmiany coś, co pozwoli na wspomnienia nie tylko tego roku, ale i lat wcześniejszych :)



To by było na tyle! :)



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz